Uciekłem we wtorek. Wiesz, musiałem. Musiałem pokazać swoim oczom coś innego, a w nozdrzach poczuć obcy zapach. Zwyczajnie odkryć jakieś nowum, znaleźć rytm, którego jeszcze nie doświadczyłem, usłyszeć krzyk, który oszołomi, albo szept, który doprowadzi do ekstazy. Potrzebowałem znaleźć miejsce, które pozwoli nie pamiętać.
Chodziłem więc całą środę. Zacząłem z samego rana, ledwo po wschodzie słońca, kiedy miejscowi handlarze zaczynali zapełniać swoje stragany dobrami wszelakimi, wypełniając powietrze mieszaniną egzotycznych aromatów i rozświetlając szary świt feerią kolorów najróżniejszych. Kolory zresztą migotały cały dzień. Nowe i nieznajome. Inne od tych, które Ty mi pokazywałaś. Których się przy Tobie nauczyłem. Dotykałem też murów, przeglądałem się w szkle, deptałem trawę i starałem się przyzwyczaić, żeby zawsze patrzeć w inną stronę niż przy Tobie. Pozwalałem sobie wchodzić w drzwi otwarte, te zamknięte otwierałem, zaglądałem też w najróżniejsze zaułki i zakamarki. Nieznajomi się uśmiechali, obcy kiwali głowami, inni zaś potrąciwszy mnie dłonią, czy ramieniem, grzecznie przepraszali pozwalając pokonywać kolejne kilometry. A każdy kolejny niósł ze sobą nowe doznanie. Skończyłem koło północy, kopiąc resztki, które po egzotycznych kupcach, w całkiem zwyczajnej dzielnicy, zostały. Padłem nieprzytomny w wynajęty naprędce barłóg, obolały, ale nasycony. Choć spałem krótko, śniłem o Tobie.
Czwartek zacząłem jeszcze wcześniej, zanim ktokolwiek w okolicy mógł próbować spojrzeć w słońce. Ja nie próbowałem i bez protestu uciekłem pod ziemię. Poruszałem się we wszystkich możliwych kierunkach, zmieniałem trasy, kluczyłem, chciałem się rozpędzić tak mocno, by wszystko zlało się w jedną ekstatyczną smugę, która wyniesie wysoko i pozwoli się zgubić i nigdy nie odnaleźć, zniknąć i już nie wrócić. Zamieszkać tam gdzie nie ma początku i nikt nie jest w stanie dojrzeć końca... Podziemie jednak w końcu mnie wypluło, nasyconego melodią nieznanych języków, dźwiękami maszynerii, nowymi zapachami i niepowtarzalnym klimatem... Wypluło wprost do tymczasowego domu, gdzie z wdzięcznością okryłem się lichą kołdrą. I choć spałem krótko, śniłem o Tobie.
W piątek wyhamowałem. Musiałem, żeby nie zwariować. Chciałem, żeby dalej móc. Pub przywitał mnie lekko kwaśnym zapachem i obietnicą płynącą z rzędu nalewaków. Kosztowałem każdego kolejnego, nad jednym pochylając się dłużej, nad innym przechodząc zwyczajnie do porządku, odhaczając sam fakt poznania. Mówiłem przy tym do ludzi i ich słuchałem. Patrzyłem im w oczy, a czasami, szczególnie pod wieczór, zaglądałem też w ich dusze. A może to oni mi je pokazywali? Niektóre ciekawe, inne namiętne, były też obolałe, zmarznięte brakiem ciepła i zrozumienia. Nasycone i niespełnione. Zmierzające dokądś i takie, które swój kres odnalazły przy nalewakach... Tej nocy nie spałem i nie śniłem, bo myślałem, że im więcej pochłonę, tym bardziej zapomnę, ale o świcie tęskniłem już tak bardzo.
Na lotnisko dotarłem w worku pokutnym.
Zimna łza rozdarła mój policzek, ale zrozumiałem.