piątek, 24 marca 2023

Smugi

Kilkanaście tysięcy dni.
Złych. Dobrych. Złych.
Zapisanych bólem, krwią, strachem.
Zapisanych pogardą dla słabości.
Nienawiścią. Przemocą.
Alkoholem. Smrodem szlugów i starego potu. Rzygowinami. Kacem.

Rzadkimi momentami uniesień. Miłością.
Współczuciem i radością.
Adrenaliną. Śmiechem. Muzyką. Książkami i wieczorami pełnymi życiowych dyskusji.

Wnętrzami luksusowych hoteli.
Modnymi knajpami.
Mordowniami w zapomnianych dzielnicach.
I melinami ociekającymi pożądaniem i niespełnionymi nadziejami na lepsze jutro.

Łatwymi kobietami. I tymi, które chciały być zdobywane.
Tymi za kilka paciorków. Setki dolarów.
Morze wódki. Jeden uśmiech. Albo złudzenie ciepła.
Które kłamały i chciały być okłamywane.
Proszące o miłość. I pragnące zemsty.

Awanturami w nocy. I w samo południe. W centrach miast i pośrodku niczego. By znów zdobyć. I dla samej agresji. 

Kilkanaście tysięcy dni zapisanych niepamięcią.

Niektóre z nich zostawiłem jednak na skórze. Te lepsze.
Inne pamiętam bliznami. Wyrokami łapiduchów. Obtarciami kajdanek. Krzykiem. Łzami.
A jeszcze inne, pomimo starań, nie dają o sobie zapomnieć.
I wciąż krwawią.

Każdy kolejny dzień nabiera prędkości.
Szybciej. Ciągle szybciej.
Wielka szara masa przetkana drobnymi smugami fuksji. I częstszymi czerni. Coraz częstszymi...

Nie pochylam głowy.
Nie klękam.
Nie proszę o więcej.

środa, 1 marca 2023

Black River

Płynę Czarną Rzeką.
Momentami rozświetlają ją białe wstęgi nieśmiertelności. Wprost ze studolarówek.
W oparach ze szklanek z grubym dnem. Z rżniętego szkła.
W przygaszonym świetle niemoralności. Niechęci do wszystkiego co obce. I w pogardzie dla słabości.
Na miękkim dywanie luksusu. Oderwany od rynsztoków miasta, w którym żyje.
Z nogami na biurku w ekskluzywnym biurowcu.
Z kolejną prostytutką na tylnym siedzeniu limuzyny.
Z wzniesionym w geście wyższości palcem. I brakiem uczuć.

Płynę Czarną Rzeką.
A z oczu, z porannych wąskich szparek, wyziewa zmęczenie.
Nadmiarem alkoholu. I jego późniejszym niedostatkiem.
Ilością kobiet i ciągłym nienasyceniem.
Przepalonym nikotyną gardłem.
Dilerami, którzy sprzedają nierzeczywistość.
Fałszywymi uśmiechami i słowami, za którymi nic nie stoi.
Brakiem niepamięci.
I puchaty ręcznik i krem za tysiące obietnic już nie wystarcza.
Coraz trudniej patrzeć w lustro. Nie golę się od dawna.
Myjąc zęby zaciskam powieki. Mówiąc, ze strachu szczerzę kły.
Nie wygrażam pięścią, tylko uderzam. Po wielokroć i bez opamiętania. Ból i krew przynoszą ukojenie.
Ale tylko na chwilę.

Płynę Czarną Rzeką.
Ze świadomością.
Przeciekających przez palce minut i tygodni. Tragicznej niegospodarności. Z jedynym możliwym finałem.
Bez happy endu. I bez pożegnania.
Po co.

środa, 1 czerwca 2022

Spadek swobodny

Życie. Ostatnie trzydzieści pięć lat. Czterdzieści w zasadzie. Kolejne ulice i kolejne miasta. Twarde pięści i coraz czarniejsze oczy. Półprzymknięte z podniecenia, choć nie jestem pewien, czy na pewno. Może to zmęczenie. Albo już starość.
Pominięte minuty. Zapomniane tygodnie. Sprzedane za paciorki pory roku. I kolejne. Lata.
Próbuję odkupić czas. A ten, prócz ulotnych chwil ekstazy składa się jedynie z poniedziałków, jesieni i godziny trzynastej. Tej z momentu narodzin. Tej, która stygmatyzuje na resztę życia. Teraz już wiem, że trudno jest zestarzeć się godnie. A czasami zestarzeć w ogóle.
Ja jednak próbuję. Garściami wciągam beta blokery i schładzam serce. Żeby nie pękło, żeby jeszcze chwilę. I choć już nie czuję, a łzy zamarzają na policzkach, to jeszcze walczę. Może niezdarnie, ale uparcie.
I pewnego dnia dotrę do miejsca, o którym marzyłem. Bez przeszłości, ogladania się za siebie i żalu. Bez bólu, agresji i zniechęcenia. I bez niemoralności, choć ta straciła z czasem na atrakcyjności...
I żałuję, że zapomniałem co jest ważne.
Ale do jesieni jeszcze kilka chwil. Może się uda.

piątek, 25 lutego 2022

Na zachód!

Rozpędziłem się ostatnio. Dopadłem Kopenhagi, rozkochałem Londyn, zamarzyłem o Lizbonie, a może nawet Nowym Jorku.
A rzeczywistość w pędzie zlała się w jeden bezkresny ciąg. Składający gorące pocałunki obietnic, raniący odłamkami kolorowej mozaiki, kojący neurotoksyną. Wszystko blisko, bliziutko, na skinienie palca, wyciagnięcie ręki. Różowe obietnice w ciemnych okularach. Białe wstęgi prowadzące wprost w nieśmiertelność. A ta umknęła. Palec ześlizgnął się z magicznego przycisku. Na chwilę, ale ta wystarczyła, by As Pik zapłonął swym czarnym blaskiem. Szturchnąłem go zalotnie biodrem. Złapałem koniuszkami palców.
Ale wtedy powiedziałaś, żebym został z tobą, choć do jesieni. Wszak tak jej nienawidzę. A Damie Kier się nie odmawia. I żebym podał ci rękę. Albo złapał jeszcze jeden wkurw. Zdarł gardło. Opił się adrenaliny. I w końcu podał ci rękę. Że jeszcze tyle możemy. Że mogę zamknąć oczy i spróbować jeszcze raz. A ty przestaniesz gasić światło, by widzieć wszystko od nowa. A ja się zgodziłem. I obiecałem, że będę już dobry. Dla siebie. Dla ciebie. I że umrę jako uczciwy człowiek. Ale to jeszcze nie teraz, to jeszcze chwilę.
I rzeczywistość zwalnia. Czasami do bezruchu. Czasami do jesieni.
Kiedy umrę będzie padał deszcz.

piątek, 23 kwietnia 2021

Czas przeszły, niedokonany

Nie uciekłem wtedy. Nie uciekłem z tego pierdolonego kraju, w którym nawet słońce udaje, że świeci. Choć mogłem i powinienem.
A życie tupie coraz głośniej. I szybciej.
A mogłem cię zabrać i spróbować. A przynajmniej spróbować przekonać. I wtedy zabrać.
Ale jestem słaby. A miłość zdawała się być wielką. A podróż daleką i niebezpieczną. I może bez powrotu.
Czy miałoby to znaczenie?
Zawędrowałbym wtedy na skraj świata. Upajał się każdym nowym dniem. Każdym innym.
Nie byłoby jutra, ani wczoraj. Zawsze i nigdy.
Czas płynąłby między palcami. Niezauważalnie. Delikatnie, namiętnie i w oparach wszystkiego co niemoralne.

I może nigdy nie wybudowałbym domu. I nigdy nie odnalazł drogi do niego. I nie miał pięknych dzieci. I wylądowałbym w tym niebie już do końca.
Ale uważasz? W niebie...

A może skończyłoby się tuż za progiem spektakularną wywrotką?
A może stchórzyłbym zaraz po starcie?
Albo to problem tylko w mojej głowie?

A gdybym to zrobił, mogłabyś też?

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Mind the gap

Uciekłem we wtorek. Wiesz, musiałem. Musiałem pokazać swoim oczom coś innego, a w nozdrzach poczuć obcy zapach. Zwyczajnie odkryć jakieś nowum, znaleźć rytm, którego jeszcze nie doświadczyłem, usłyszeć krzyk, który oszołomi, albo szept, który doprowadzi do ekstazy. Potrzebowałem znaleźć miejsce, które pozwoli nie pamiętać.
Chodziłem więc całą środę. Zacząłem z samego rana, ledwo po wschodzie słońca, kiedy miejscowi handlarze zaczynali zapełniać swoje stragany dobrami wszelakimi, wypełniając powietrze mieszaniną egzotycznych aromatów i rozświetlając szary świt feerią kolorów najróżniejszych. Kolory zresztą migotały cały dzień. Nowe i nieznajome. Inne od tych, które Ty mi pokazywałaś. Których się przy Tobie nauczyłem. Dotykałem też murów, przeglądałem się w szkle, deptałem trawę i starałem się przyzwyczaić, żeby zawsze patrzeć w inną stronę niż przy Tobie. Pozwalałem sobie wchodzić w drzwi otwarte, te zamknięte otwierałem, zaglądałem też w najróżniejsze zaułki i zakamarki. Nieznajomi się uśmiechali, obcy kiwali głowami, inni zaś potrąciwszy mnie dłonią, czy ramieniem, grzecznie przepraszali pozwalając pokonywać kolejne kilometry. A każdy kolejny niósł ze sobą nowe doznanie. Skończyłem koło północy, kopiąc resztki, które po egzotycznych kupcach, w całkiem zwyczajnej dzielnicy, zostały. Padłem nieprzytomny w wynajęty naprędce barłóg, obolały, ale nasycony. Choć spałem krótko, śniłem o Tobie.
Czwartek zacząłem jeszcze wcześniej, zanim ktokolwiek w okolicy mógł próbować spojrzeć w słońce. Ja nie próbowałem i bez protestu uciekłem pod ziemię. Poruszałem się we wszystkich możliwych kierunkach, zmieniałem trasy, kluczyłem, chciałem się rozpędzić tak mocno, by wszystko zlało się w jedną ekstatyczną smugę, która wyniesie wysoko i pozwoli się zgubić i nigdy nie odnaleźć, zniknąć i już nie wrócić. Zamieszkać tam gdzie nie ma początku i nikt nie jest w stanie dojrzeć końca... Podziemie jednak w końcu mnie wypluło, nasyconego melodią nieznanych języków, dźwiękami maszynerii, nowymi zapachami i niepowtarzalnym klimatem... Wypluło wprost do tymczasowego domu, gdzie z wdzięcznością okryłem się lichą kołdrą. I choć spałem krótko, śniłem o Tobie.
W piątek wyhamowałem. Musiałem, żeby nie zwariować. Chciałem, żeby dalej móc. Pub przywitał mnie lekko kwaśnym zapachem i obietnicą płynącą z rzędu nalewaków. Kosztowałem każdego kolejnego, nad jednym pochylając się dłużej, nad innym przechodząc zwyczajnie do porządku, odhaczając sam fakt poznania. Mówiłem przy tym do ludzi i ich słuchałem. Patrzyłem im w oczy, a czasami, szczególnie pod wieczór, zaglądałem też w ich dusze. A może to oni mi je pokazywali? Niektóre ciekawe, inne namiętne, były też obolałe, zmarznięte brakiem ciepła i zrozumienia. Nasycone i niespełnione. Zmierzające dokądś i takie, które swój kres odnalazły przy nalewakach... Tej nocy nie spałem i nie śniłem, bo myślałem, że im więcej pochłonę, tym bardziej zapomnę, ale o świcie tęskniłem już tak bardzo.
Na lotnisko dotarłem w worku pokutnym.
Zimna łza rozdarła mój policzek, ale zrozumiałem.

wtorek, 5 listopada 2019

PNR

Jestem hazardzistą. Dobrze o tym wiedziałaś. Zresztą sama zawsze powtarzałaś, że trzeba grać albo grubo, albo wcale. Więc, tak. Od zawsze, od kiedy sięgam pamięcią. I nie liczy się wygrana, liczy się sama gra. To ekstatyczne uniesienie. Dreszcz na karku. Drżenie rąk...
W oczekiwaniu na asa pik na szali postawiłem miłość. Postawiłem wierność i zaufanie. Rozkosz, bliskość i dotyk. Alkohol, narkotyki i adrenalinę. Postawiłem siebie. Nas. Postawiłem życie.
W zamian wielkodusznie dałaś mi prawo do niezrozumienia. Nie wywoływałaś wojny, nie krzyczałaś, nie milkłaś, nie groziłaś, celebrowałaś wieczory muzyką, a noce dotykiem. I wspólnym oddechem. A ja próbowałem korzystać. Codziennie. Uparcie, jak w fabryce na trzeciej zmianie. Gdzie świadomość beznadziejności zabija, ale naiwność i biała scieżka prostuje wszystkie drogi. I pozwala wspiąć się na sam szczyt, by później genialnie się z niego stoczyć. I obudzić w rynsztoku. I zrozumieć. I wtedy zrezygnować.
Dlatego kazałaś uniezależnić się od bezradności. Zamknąć oczy i zrobić pierwszy krok. A ten bywa najtrudniejszy. Każdy kolejny daje szansę. Ty dałaś mi ich tyle, że w zasadzie powinienem ciągle biec. A ja nawet nie dreptałem, ja próbowałem przemóc się z pierwszym. Śmiałaś się trochę. W zasadzie tak, jak przy każdym zwariowanym toaście, które wymyślałaś bez żadnej okazji. I chyba jeszcze nie wierzyłaś, a może zwyczajnie zamknęłaś przed tym drzwi. A potem coś się zmieniło. Dalej wznosisz toasty. Ja próbuję chodzić. Ale ty to czujesz, a ja to wiem, choć wolałbym wcale nie. Udało nam się przekroczyć ten magiczny punkt.
Talia kart jest coraz cieńsza. As śmierci, którego tak pragnąłem, jest bliżej.

poniedziałek, 28 października 2019

Wyrok

Zastrzeliłem się w październiku zeszłego roku. Przygnieciony ciężarem twojego spojrzenia. Każdej wiosny uczyłaś mnie patrzeć ludziom w oczy. A ja próbowałem. Jak grzeczny sztubak słuchający z uwielbieniem najlepszego belfra w szkole. Jak prostytutka klęcząca przed swoim klientem. Albo skorumpowany polityk przed tłumem wyborców. A czasami jak strzelec wprost w oczy swej ofiary. A może tak najczęściej...
Nigdy jednak nie mówiłaś jak mam patrzeć w twoje. A ja próbowałem. Czasami niezdarnie. Czasami ze strachem. Częściej z miłością, o ile rzeczywiście rozumiałem czym jest. Tego też mnie nie uczyłaś. A ja nie prosiłem, wystarczało, że byłaś. Nawet nie obok, wystarczało, że byłaś w mojej głowie. Pod powiekami. W zapachu tiszerta. Wspomnieniu smaku skóry...
A później kończył się wrzesień. I spojrzałaś na mnie jak nigdy przedtem. Tak, że nie potrafiłem zrozumieć. Że poczułem się zagubiony. I sam. Tak, jak tylko można czuć się samotnym będąc ziarnkiem piasku w bezkresie oceanu. Tak jakby nigdy nie było cię obok mnie. I wszystkie twoje nauki straciły na aktualności. Wykłuło mi oczy. Bo w twoich oczach zobaczyłem siebie. I starość.
A starości nie da się oszukać. Ani przeprosić. Ani jej nie dostrzegać. Nie patrzeć. Nie można na nią oślepnąć. Można próbować. Można się łudzić, wreszcie można się opłacać i szukać zapomnienia w oczach innych ludzi, ale ona i tak wygra. Jak w partii pokera kiedy i tak na końcu wszystko zgarnia kasyno. Jak przy dobrym ciosie nożem. Albo strzale prosto w serce. No i przy twoim spojrzeniu.
Z końcem września w twoich oczach spojrzałem w wylot czarnej lufy.
W październiku zadymiła.

czwartek, 24 października 2019

Powiedz, powiedz...

Kolejną jesień witam kolejnym splunięciem i przekleństwem na ustach.
Kolejny raz się udało.
Nie zabiłem sam siebie, ty też nie dałaś rady.
Zimą latałem po plaży na bosaka i sprawdzałem czy woda jest wystarczająco ciepła byś mogła sobie w niej zamoczyć stopy. Ale nigdy nie była. Kazałaś mi za to, dla przeciwwagi, pić ciepłe piwo, a ja po czwartym takim wymiotowałem. Po doniczkach. Mówiłaś, że nie ma problemu, ale kwiatki wyzdychały.
Wiosną stawałem na końcu mola na barierce, bo zastanawiałaś się, w którą stronę zepchnie mnie wczesnowiosenny sztorm. Chyba jednak za każdym razem byłem zbyt trzeźwy, albo one były zwyczajnie mizerne tej wiosny, bo nie dały rady. Ani w jedną, ani w drugą. Jak zwykle sztywniutko.
Latem, cały lipiec, chodziłem w puchatej czapce, którą podarowałaś mi z jakiejś okazji, bo śmiałaś się, że wygląda to zajebiście, a takie z daszkiem nosi każdy. I może wcale nie trafię do psychiatryka. A nawet jakby, to trochę tam sobie poćpam i co najwyżej stracę czapkę. Ćpać mi jednak nie dali, czapkę mam do teraz, ale sąsiedzi już mi się nie kłaniają.
Oczywiście jak to masz w zwyczaju, a z tobą nic nie może być normalnie, wymyśliłaś, że skoro zmiany klimatyczne, ocieplenie, lodowce i coś tam jeszcze, to ty też możesz powprowadzać swoje zmiany. Więc zamiast czterech pór roku, będziemy mieli pięć. Argumentowałaś, że rzadziej będzie jesień i że robisz to dla mojego dobra. Pomyślałem: spoko, chyba kocha. Wymyśliłaś sobie jakąś nazwę, której nie zapamiętałem, a Ty zdaje się zapomniałaś. Próbowałaś nawet rozciągnąć czas zwiększonym dawkowaniem blantów, ale jakoś nie poszło. Znaczy blanty tak, czas nie. Jesień przyszła jak zwykle.
Za tydzień kurewski listopad. Więc przeklinam.
I zastanawiam się co wymyślisz...
Powiedz...

sobota, 12 października 2019

piątek, 22 lipca 2016

środa, 17 lutego 2016

Mogłabyś...

Zawsze jak znikasz, każdego dnia, gdzieś w najodleglejszych zakamarkach mojej głowy tli się nadzieja, że wrócisz. Że zanim ponownie umrę, ty pojawisz się przy mnie. Że staniesz przede mną i dotkniesz mojego policzka, dając mi znak. Że złożysz swoje usta na moich pozwalając mi ze spokojem odejść. Że będę mógł umrzeć, aż do samego rana, kiedy to powiesz do mnie codzienne "dzień dobry". I uśmiechniesz się przelotnie oczami. A gestem dłoni przywrócisz do żywych...
Nienawidzę jak mnie opuszczasz. Nienawidzę tych długich chwil bezsilnej samotności. Kiedy znikasz tracę orientację. Gubię się i wariuję. I umieram wtedy po stokroć mocniej. Boleśniej. I bardziej, jeżeli można umierać bardziej. Fotograficzne stymulanty tylko na chwilę odsuwają agonię. Zaciskam powieki, by nie widzieć nic innego. Byś była tam tylko ty. Ale to trwa tylko chwilę, tak się nie da, to tylko odroczenie nieuchronnego wyroku...
Codziennie parzę kawę. Na próbę. Smakuję ją drobnymi łyczkami, sprawdzając jej doskonałość. Chciałbym nauczyć się przyrządzać ją tak, byś po pierwszym łyku już nie chciała pić żadnej innej. By kusiła cię ciągle i zawsze, byś nie szukała i nie znikała na długie chwile mojego życia. Byś była przy mnie i pragnieniem najdoskonalszej z kaw codziennie wyznawała mi miłość. Niewinnymi pocałunkami na policzkach. Namiętnymi na ustach. Wyuzdanymi na podbrzuszu...

poniedziałek, 8 lutego 2016

Daj

Daj mi godzinę swojego życia. Wypij ze mną kawę.
I opowiedz mi o całym swoim życiu. Albo milcz. Śmiej się. Płacz. Pozwól się przytulić. Gładzić plecy. I obejmij mnie. Bądź blisko tak, jak tylko będziesz mogła. I jeszcze bliżej...
Daj mi godzinę swojego życia. Pozwól mi położyć głowę na kolanach. Spijaj uśmiech z moich oczu. Trzymaj mnie za rękę. Szepcz do mnie i nie pozwalaj mi krzyczeć. Ocieraj łzy. Kuś rozpiętym guzikiem w bluzce. I mrucz...
Daj mi godzinę swojego życia. Pozwól głaskać się po włosach. I masować skronie. Pieścić kark. Spotkać się ustami. Sprawdzić smak skóry. Cieszyć się piersiami. Odszukać językiem pępek. Schować głowę między twoimi udami. Wbić zęby w pośladek. Scałować wszystkie palce stóp. I pozwól sobie na orgazm. I mnie też...
Daj mi dwie godziny swojego życia...

Smugi

Kilkanaście tysięcy dni. Złych. Dobrych. Złych. Zapisanych bólem, krwią, strachem. Zapisanych pogardą dla słabości. Nienawiścią. Przemoc...